20 marca 2010

Wiosna!

Przepis na prawie wiosenny spacer.

Krok pierwszy:
Na początku należy zrobić się na bóstwo. Nieistotne, że używa się do tego musu z jagód. Najważniejsze, to damą być!


Krok drugi:
Wiosenna kreacja w odpowiednich kolorach.

... widziałam oooooorła cień!
Krok trzeci:
Znaleźć odpowiedniego jelenia do pchania wózka, który na dodatek będzie z tego powodu niemożebnie szczęśliwy.

... jeszcze tylko 18 lat i będzie znowu spokojnie!

Krok czwarty:
Wiosny szukać nawet tam, gdzie nie powinno jej być.

... orły, sokoły, bażanty...

Na koniec (po powrocie sprintem do domu):
Najeść się.



A to, że przegoniło się mamę, tatę i psa kurcgalopkiem przez pół miasta jest sprawą drugorzędną. Najważniejsze, że ponoć jest wiosna! Czego i Wam życzymy.

17 marca 2010

Rękodzieło

- Jak myślisz, co to jest? - pytam ślubnego prezentując mu ostrożnie produkt dwudniowego dziergania na drutach.

- Czapka... - stwierdza po chwili wahania i z nadzieją w głosie Artur. Udaję, że nie słyszałam znaku zapytania na końcu zdania.

- Bingo! Wygrał pan wycieczkę do kuchni po kawę! - wykrzykuję z ulgą i łzami szczęścia w oczach. Nie jest jeszcze tak źle, skoro niewprawne oko tak doskonale oceniło moje rękodzieło. Poprzedniczkę rzeczonej czapki wydziergałam parę dni wcześniej, po czym radośnie wyprałam w pralce i odwirowałam w 1200 obrotów... Teraz czapkę Alicji możemy nosić razem z Arturem jednocześnie i jeszcze jest luźna... Taka rodzinna czapka mi wyszła.

- Ale jest jeden mały problem. - ciągnie niepewnie myśl. - Jeśli ty i moja szlachetnie urodzona siostra zamierzacie kontynuować proceder produkcji na drutach ubranek dziecięcych, to nasza córka będzie najbardziej obciachowo ubraną dziewczynką w przedszkolu i inne dzieci będą się z niej śmiać. A rodzice tychże - z nas...

Zupełnie nie wiem, o co mu chodzi, w końcu powiedział, że czapka!


...czapka cioci Sylwii...

...komplecik...

... o rany, mama znów robi na drutach!

4 marca 2010

Chemiczna Ala

- Kończysz już zakupy? To dobrze.

To właśnie usłyszałam przez telefon.  Tło rozmowy stanowiły wrzaski odzieranego ze skóry i godności osobistej niemowlęcia. To jeden z tych telefonów, który potrafi zjeżyć nieistniejące włosy na plecach każdej mamy. Rzucam się na taśmę (tę przy kasie) i zaklinam kasjera, żeby się pospieszył.

Od początku: w ramach powrotu do środowiska naturalnego od czasu do czasu wyrywam się na zakupy. Ala z tatą, zaopatrzeni w mleko, pilota do TV i grzechotki różnego sortu zostają w domu pod telefonem.

- Bo to mleko, które nam zostawiłaś jakoś dziwnie smakuje. Coś jakby Ludwikiem czy inny zajzajerem do mycia naczyń. Generalnie z chemią domową mi się kojarzy. Jesteś pewna, że dokładnie umyłaś butelkę?

Jestem pewna.

- A dużo tego zjadła? - pytam ostrożnie.

- Sporo. Teraz zwija się i wrzeszczy w sposób niekontrolowany. I jakoś tak nieufnie na mnie patrzy. Spod byka tak...

Z prędkością światła pokonuję drogę powrotną do domu, łamiąc przy okazji wszystkie możliwe przepisy drogowe. Dopadam do domu. Próbuję mleka.

To... kefir o smaku polietylenu. W zepsutym mleku (nota bene: według wszelkiej zgromadzonej wiedzy rzeczone mleko nie miało prawa zepsuć się w ciągu 12 godzin przechowywania w lodówce) został podgrzany kawałek plastiku, który odpadł od laktatora...

Na szczęście Ala, mimo naszych szczerych wysiłków, przetrwała eksperyment bez szwanku. To się nazywa mieć strusi żołądek...

Geny to wielka siła!