16 lipca 2009

Reaktywacja

Działo się przez tych kilka miesięcy, oj działo.
Gdzieś tak w połowie lutego Anka po powrocie z podróży służbowej do Moskwy otwiera mi drzwi mieszkania.

- Jestem w ciąży - oświadcza, a ja zastanawiam się, czy ruski kawior nie jest przypadkiem lepszy od in vitro.

Ciupasem kończymy remont mieszkania; na łazienkę nie starcza już pieniędzy, więc odkładamy ją na później. Ważne, że kuchnia jest skończona i działa.

Przyszli dziadkowie dostali małpiego rozumu na wieść o ciąży Anki. Długo musiałem przekonywać teściów, że rowerek dla dziecka kupuje się sporo później.

W marcu wybrałem się z szefem na Hel - na dorsze. To była moja pierwsza morska wyprawa na ryby. Gdyby kiedykolwiek na pokładzie kutra oferowano wam "herbatę z prądem", nie odmawiajcie - będzie mniej kołysało.







Syn szefa wyciągał jedną po drugiej same krowy, a ja zastanawiałem się skąd wytrzasnąć pieniądze na własny kuter. Od totalnej kompromitacji w domu uchroniła mnie wizyta w centrali rybnej.

W kwietniu Ankę czekała kolejna delegacja, tym razem na Ukrainę. Przed wyjazdem mieliśmy kolejną wizytę u weterynarza (czyt. ginekologa-położnika), w czasie której poprosiłem o zaświadczenie o ciąży, aby Anka nie musiała przechodzić przez bramki RTG na lotniskach. Rzecz jasna nie uprzedziłem jej, z czym może się liczyć machając tym świstkiem przed oczami pograniczników.

- Ty wiesz co? - dzwoni do mnie poruszona z hotelu w Kijowie. - Miałam osobistą na Okęciu!

Ciąża żony momentami bywa uciążliwa dla męża. Wiosna upłynęła mi na przekonywaniu Anki, że nie każdemu może odpowiadać wątróbka w miodzie czy śledzie w czekoladzie. Najnowsze odkrycie kulinarne: paprykarz szczeciński w ilościach cateringowych.