7 października 2010

Loczki

Dawno, dawno temu to się działo, jeszcze w zamierzchłych czasach narzeczeństwa.

Wracam ja sobie grzecznie z pracy do domu, pogoda piękna, wiosna w koło, radio gra, stoję w korku. Wybiła pełna godzina, w radiu wiadomości.

" - Dziś wymierzono ostateczny cios w mafię ożarowską. Funkcjonariusze weszli do kilkudziesięciu lokali i zatrzymali ponad 30 członków tej organizacji przestępczej, w tym szefa mafii - Artura S., pseudonim Loczek."

Zaczęłam się zastanawiać, gdzie mój narzeczony owego loczka posiada. Kilka miejsc na ciele wykluczyłam od razu, pozostało kilka potencjalnie podejrzanych. Pytaniem otwartym pozostawał również sens mojego powrotu do domu, bo nie miałam ochoty sprzątać po rewizji. No niby znam człowieka, pierścionek z brylantem przyjęłam i coś tam obiecałam, ale czyż przyroda nie zna przykładów na podwójne życie?

Z drżeniem serca zaparkowałam pod blokiem, weszłam na górę. Żadnych śladów działalności Policji, narzeczony grzecznie pracuje przy komputerze i nie sprawia najmniejszego nawet wrażenia bycia aresztowanym.

Ale temat loczków, tak niespodzianie wywołany przez walkę z przestępczością zorganizowaną, nie dawał mi spokoju. I, po latach, wyszło szydło z worka... Ujawniły się, ale w drugim pokoleniu!

Hau, hau!

No muszę wejść pod stół i odszczekać. W przeciwnym razie byłabym niemożebnie niesprawiedliwa wobec mojego ślubnego.

Fakty:
- na ryby pojechał,
- pomna ostatnich sukcesów wędkarskich nie wierzyłam (tu następuje głuchy odgłos bicia się pięściami w piersi), że tym razem będzie inaczej, czyli na bogato,
- no i stało się - mąż z Mazur przytargał potwora z jeziora.


No i teraz hau, hau, hau, jak w temacie!

P.S. Szczupak z patelni był pyszny, wszyscy jedli, Ala również.

Spać każdy może...

Jeden lepiej, a drugi gorzej.

Ale nie o to chodzi, jak co komu wychodzi. Bo tu po prostu trzeba mieć talent.