Dzień upływał w miarę spokojnie, ale wszystko się zmieniło przez szczypce warsztatowe, które ochrona lotniska znalazła w moim plecaku. Za cholerę nie wiem, jak się one tam znalazły (w Ożarowie używałem ich do otwierania bramy do garażu, ponieważ ciągle nie miałem czasu na naprawienie klamki), tym bardziej, że poprzedniego dnia sprawdziłem zawartość bagażu podręcznego, aby nieświadomie nie mieć przy sobie jakiejś lewizny.
Przez chwilę myślałem, że wszystko skończy się na konfiskacie tego cholernego żelastwa, ale gdzie tam! Sprawdzono mnie detektorami czy nie przewożę materiałów wybuchowych, rozszczepialnych, biologicznych i chemicznych. Cała zawartość plecaka wylądowała na blacie i została obejrzana z każdej strony. Kobieta w mundurze sprawdziła nawet mój długopis w ten sposób, że najpierw wycelowała go we mnie, a dopiero później nacisnęła. Jeżeli wkład byłby na przykład z ołowiu czy czegokolwiek mniej sympatycznego niż atrament, ochrona miałaby ubaw po pachy, a ja niewielki wentyl w jamie brzusznej. Gdybym był terrorystą, robiłbym pod siebie kanciastymi cegłówkami.
Kiedy już później szliśmy do naszej bramki, mruknąłem do Anki:
- Takie szczypce! Myślisz, że nas teraz oglądaja i słuchają?
- Na pewno - odparła z przekonaniem.
I proszę bardzo: kilka minut później, dosłownie znikąd, zmaterializowała się obok nas babeczka w służbowym wdzianku i grzecznie zapytała mnie, czy poświęcę jej kilka minut na wypełnienie ankiety na temat lotniska. Że niby zbierają opinie pasażerów.
W trakcie odpytywania zorientowałem się, że: a) kobieta weszła do bramki i skierowała się bezpośrednio do mnie, chociaż siedziałem dość daleko od wejścia i nie byłem jedynym z cielęcym wyrazem zadowolenia na twarzy, a także b) odpowiedzi na wszystkie pytania można było łatwo zweryfikować, bo na przykład: "czy w ciągu ostatnich 12 miesięcy Pan/Pani odlatywał z któregoś z wymienionych niżej lotnisk?" czy też "czy odwiedził Pan/Pani dzisiaj ktoryś ze sklepów wolnocłowych na górnej galerii?".
Kiedy połapałem się, że mogę mieć do czynienia z policyjnym psychologiem, pomyślalem "odpuść sobie" i śpiewałem jak supergwiazdor, samą szczerą prawdę. Dodałem nawet, że pracownicy lotniska to sami świetni ludzie i jestem ich wielkim fanem.
W samolocie miejsce obok Anki zajął facet o skórze koloru przepalonego karmelu, a na szyi i rękach nosił tyle złota, że spokojnie mógłby tym splacić dług narodowy Etiopii. Z miejsca zacząłem mu współczuć, bowiem moja żona zawczasu ubrała się jak w tropiki i założyła wdzianko, które raczej więcej odsłaniało niż zasłaniało. Pomyślałem, że na jego miejscu zaraz po starcie albo pobiegłbym do swoich ziomali, albo starał się zasnąć. W takich warunkach każdy normlny facet musiałby się męczyć. Wybrał to drugie wyjście.
W samolocie działała kablówka, w której puszczali same nowe i świetne filmy, a ktore zdążyłem już oczywiście obejrzeć wcześniej w kraju. Dziadostwo.
Klasa ekonomiczna oznacza, że pasażerowie siedzą ściśnięci jak barany z brodami na kolanach. Sześć godzin i cztery strefy czasowe po starcie samolotu myślałem, że wyskoczę ze skóry. Może dobrze się stało, że zabrali mi te szczypce, bo mógłbym zrobić coś głupiego.
Po wylądowaniu i opuszczeniu samolotu podbiegła do mnie policjantka krzycząc, że nie wolno robić zdjęć, więc zrobiłem tylko jedno.
Jeśli chodzi o kontakty z władzą, to był mój pechowy dzień. Przy odprawie paszportowej żądają tutaj od przyjezdnych podania adresu zamieszkania na wyspie, którego rzecz jasna nie znaliśmy. W związku z tym zarekwirowano nam paszporty i kazano czekać na przylot naszych gospodarzy. Samolot z Nowego Jorku miał solidne opóźnienie...
Tutejszy międzynarodowy port lotniczy wygląda podobnie do dworca PKS na warszawskim Marymoncie. Ludzie za to są przemili. Jednej babce z obługi lotniska opowiedzieliśmy, że facet z imigracyjnego zabrał nasze dokumenty i musimy trochę poczekać kręcąc się po okolicy. Uwierzcie lub nie, ale po kwadransie wszyscy gliniarze i taksiarze zgromadzeni wokół portu znali już naszą historię, podchodzili do nas, zagadywali i opowiadali o wyspie. Lada moment spodziewałem się, że ktoś nam zaoferuje kanapki i kawę, ale nic takiego nie nastąpilo.
- Taxi, sir? - ryknął w mi w ucho taryfiarz, który dopiero co wrócił z kursu - Good taxi, sir!
- Four wheels? - upewniłem się. Facet się speszył i zmył.
Po kolejnych dwóch godzinach nasi przyjaciele dotarli na wyspę, zapakowaliśmy się do taksówek i podaliśmy adres na drugim krańcu wyspy. Zmrok tutaj zapada bardzo szybko, w niecałe półgodziny z popołudnia zrobiła się kompletna noc.
- Zaraz będziemy przejeżdżali przez prawdziwy las tropikalny - oznajmił w pewnym momencie Krzysiek. Za oknem samochodu było kompletnie ciemno.
- Daj znać kiedy - odparłem - To będziemy się mogli dobrze przyjrzeć.
Coś wam powiem: National Geographic to małe miki w porównaniu z tym, co jest tutaj.