Po trzech tygodniach oboje z Anką czujemy się jak guru w sprawach wyspy. Anka jasno i rzeczowo wyjaśnia nowoprzybyłym, że tutejsze żaby, które uwielbiają być spotykane w łazience, nie są wcale jadowite, ja natomiast bezceremonialnie wykorzystuję sytuację.
- Problemem tutaj są wszechobecne jaszczurki - wyjaśniam Darkowi i Ance - Niegroźne, ale kradną jedzenie w kuchni. - Nowi kiwają głowami, że rozumieją, idę więc za ciosem.
- Tubylcy wyhodowali sobie tutaj gatunek mięsożernych kanarków, trochę większych niż te, które znamy z naszych sklepów zoologicznych. I wyobraźcie sobie, że od małego tresują je do wyłapywania tych jaszczurek - staram się mówić poważnie. Jestem podły, naprawdę podły.
Pierwszego dnia po przylocie zabraliśmy Ankę z Darkiem do Castries na słynne miejskie targowisko, gdzie turyści są nie tyle łupieni, co wręcz kastrowani z gotówki. To chyba jedyne takie miejsce, skąd człowiek wychodzi zadowolony, choć mówi sopranem.
Dziewczyny w szczególności zainteresowało stoisko z przyprawami, które dla mnie wyglądało jak zestaw młodego czarownika voodoo.
Po południu - tutejszy standardzik: plaża, leżak, morze i tutejsze piwo Piton. Zabraliśmy również dzieciaki.
Na widoki takie, jak te poniżej, moja żona mówi: jest dobrze, ale nie beznadziejnie.