20 października o godz. 17:34 przyszła na świat Alicja.
Alicja na początku była brzydka jak Whoopi Goldberg w trakcie demakijażu, ale po kilku godzinach położne ją umyły i już było zupełnie fajnie.

Coś wam powiem na temat tzw. porodu rodzinnego: nikt i nic nie jest w stanie przygotować was na taki ładunek emocji.
Anka zadzwoniła do mnie we wtorek krótko po dziesiątej:
- To jest TEN telefon.
Godzinę później byłem już na bloku porodowym.
Pięć sal porodowych; z każdej dochodzą wrzaski, jakby żywcem obdzierano tam ludzi ze skóry. Na razie nie pękam, melduję się w rejestracji, znajduję Ankę.
To, co się dzieje w sali przez następne cztery godziny to National Geographic Channel do potęgi dziesiątej. W końcu poród dochodzi takiego etapu, kiedy można zawołać anestezjologa. Dostajemy godzinę spokoju.
Zaczyna się właściwa akcja. Szlag trafia znieczulenie i spokój, personel medyczny już nie opuszcza sali. Wszyscy wrzeszczą na Ankę, żeby parła, a potem oddychała. Kiedy w końcu jedna z położnych krzyknęła "Widzę główkę i ciemne włoski", o mało nie zjechałem na podłogę. Modliłem się, żeby wkopano mnie od stół i zajęto się Anką.
A później nagle wszystko się uspokoiło. Jedna z pielęgniarek prosi "dzielnego tatusia" (mnie, znaczy się), aby dokonał swojego obowiązku. Przecinam pępowinę. Po chwili rozlega się krzyk noworodka, a ja kompletnie się rozklejam.
- Czy pan się dobrze czuje? - na pytanie położnej jestem w stanie tylko kiwnąć głową.
Dwie godziny po porodzie, wciąż w tej samej sali, Anka stwierdza: myślałam, że będzie gorzej. Jakieś pytania?
Reszta, jak to się powiada, jest już historią. Jesteśmy w domu, sypiamy na zmianę (wachty) i czasami tylko śmiejąc się narzekamy, że szpital nie dał nam instrukcji obsługi do małej i wszystkiego się uczymy.


Ps. Tą drogą pragniemy przekazać najszczersze podziękowania lekarzom i położnym ze szpitala przy ul. Madalińskiego w Warszawie