29 grudnia 2008

Dzień 14

Wyprawa do miasteczka. Pisząc bloga z pewnym opóźnieniem i będąc bogatszym o nowe doświadczenia kilku kolejnych dni mogę się z Anką zgodzić, że Gros Islet to jednak miasteczko, choć na pierwszy rzut oka wygląda jak slumsy. Piszę tak, ponieważ widziałem już tutaj wioskę z prawdziwego zdarzenia, ale o tym będzie kiedy indziej.

Wszystkie zdjęcia zostały zrobione w miasteczku. Żywy inwentarz, spacerujący gdzie popadnie, to tutaj norma. Jadąc samochodem trzeba bardzo uważać, bo inaczej na obiad będzie rosół albo pieczeń.

P1010688

P1010668

P1010679

P1010675

P1010686

P1010687

P1010669

Poznany w jednej z knajpek mężczyzna okazał się Irlandczykiem. Ci skubani Irole znajdą się chyba w każdym zakątku świata. W każdym razie Bruce, bo tak ma na imię, osiadł na wyspie przed czterema laty i wygląda na to, że od tej pory nie trzeźwieje.

- Czy wiecie, że taki marlin - powiedział Bruce, kiedy pogawędka zeszła na łowienie ryb w morzu - o swojej płci decyduje dopiero, kiedy osiągnie wagę stu funtów?

Nawet Anka o tym nie wiedziała. Wcześniej facet wspomniał, że na wyspie posiada cztery hotele, a pracująca w knajpce Murzynka jest jego matką, więc oboje oczekiwaliśmy raczej kolejnej próbki irlandzkiego humoru niż wykładu z ichtiologii. I rzeczywiście.

- Spróbujcie sobie wyobrazić - kontynuował - bardziej sfrustrowane zwierzę niż dziewięćdziesięciodziewięciofuntowy marlin!

P1010662

Na zakończenie wycieczki odkryliśmy piękną plażę, która tym tylko różniła się od tej w Rodney Bay dla turystów, że nikt nie próbował nas złupić za kawałek wolnego miejsca na piasku.

P1010689