2 maja 2010

Pan kotek był chory?

Żeby nie było nieporozumień: ubóstwiam moją teściową. Serio. Większość populacji zapewne chciałaby odesłać mamusię swego ślubnego/ślubnej na niewygodnej i sękatej miotle na odległą placówkę, a ja lubię tę kobietę i tyle. Ale do rzeczy.

Dziwnym zrządzeniem losu, po moim powrocie do pracy po urlopie macierzyńskim, Ala nie trafiła do umówionej wcześniej niani, ale pod opiekę mamy mojego małżonka. I tak zaczyna się historia mojej histerii.

Pewnego dnia babcia Ela oznajmiła blada jak ściana, że Mała miała na spacerze dziwny objaw - zagapiła się na coś w górze i dopiero dwa potrząśnięcia niemowlakiem później wróciła do świata ludzi przytomnych. Na takie dictum nie zemdlałam, ale było blisko. Dla teściowej wyglądało to na zatrzymanie akcji serca, dla mnie zaś na... atak padaczki.

Polska Służba Zdrowia to temat na cztery habilitacje (nie przymierzając). Możecie się domyślać, że październikowy termin wizyty kontrolnej u neurologa niekoniecznie nas satysfakcjonował. Tu zaczęła się galopada, telefonowanie, załatwianie, umawianie się... Dość powiedzieć, że w końcu się udało - Alę obejrzał neurolog (jaka śliczna dzidzia!), wykonano jej USG główki (piękny mózg!) i, co najważniejsze, wykonano jej EEG (jaka słodka, po prostu do schrupania!). Ala wróciła do domu bogatsza o garść prawidłowych wyników badań i stado zakochanych nowych ciotek-lekarek i ciotek-pielęgniarek. Ufff.....


W domu:
- Kochanie, wiesz, że uwielbiam twoją mamę. Strasznie martwi się o Małą. Wiem też, że Ala jest u niej pod lupą, więc daję babci Eli maksymalnie dwa tygodnie na zdiagnozowanie u dziecka nowej, groźnej choroby.

Myliłam się. Wystarczyły dwa dni.

- Aniu, Ala mi tu pokasłuje. Pewnie ma koklusz! A poza tym zrobiła bardzo brzydką zieloną kupę. Ja nic nie mówię, ale to mi wygląda na infekcję układu pokarmowego.

A mi wygląda to na wczorajsze jagódki w menu Alicji...

Ale jak tu nie kochać babci Eli?