9 maja 2011

Pikuś i koza

Właśnie, pikuś to mieć jedno dziecko. Większy pikuś to mieć dwoje... Ale do rzeczy.

Od paru dni Ala została w trybie pilnym oddelegowana na placówkę przedszkolną. Wiem, że dość wcześnie, ale takie są realia i z nimi kopać się nie wypada.

Oczywiście oddanie dziecka pod opiekę obcym trochę mnie przeraziło, ale dzieć się odnalazł w nowym otoczeniu - bawi się, zjada posiłki, sypia, brudzi się, łobuzuje - słowem - wyrabia normę rasowego przedszkolaka.

I tu wracamy do pikusia. Kiedy Ala była jedynaczką wydawało mi się, że przy jednym dziecku jest kupa roboty z przewagą kupy. Pieluchy, obiadki, pranie, ulewanie, jeszcze raz ulewanie, więc zaraz i pranie... To i pierdylion innych rzeczy wypełniało mi czas od A do Z, od 24:00 do 00:00, non-stop kolor, 24/7 jak TESCO. Potem urodziłam Dziedzica i kierat nabrał rumieńców.

A teraz? O 07:30 zamykam drzwi za Arturem, Alą i pluszową kicią, karmię Juniora, odkładam do łóżeczka i... w domu panuje co? CISZA!!! Towar deficytowy, a tak pożądany. Mały bawi się w kojcu rączkami, gada pod wąsem sam do siebie, raz na jakiś czas dopomni się towarzystwa, suchej pieluchy czy żarcia, ale bardziej go nie ma niż jest.

Nikt nie piszczy, nie jęczy, nie rozwala zabawek, nie wrzuca pilota od TV do kosza, nie próbuje spuścić w sedesie szczotki do włosów, nie goni psa z zamiarami wyskubania mu grzbietu, nie domaga się czytania książki "Kto mieszka na wsi" po raz 23 tego poranka, nie przystawia się do mojej kawy, nie wciera pasty z tuńczyka w dywan, nie podkrada wody z psiej miski...

Przypomniał mi się kawał o kozie...

Pa pa! I nie wracać mi tu przed 16:00!