6 stycznia 2009

Dzień 22

Miejscowi najwyraźniej trzymają sztamę. Chcieliśmy popłynąć w morze, żeby obejrzeć delfiny. Po przepytaniu kilkunastu taksówkarzy (ponoć wiedzą wszystko) i co najmniej tuzina miejscowych rybaków wniosek jest jeden: Kapitan Mike płaci wszystkim po równo. Niech będzie Kapitan Mike.

P1020835

 "Tron" kapitana Mike'a...

P1020829

Puchary kapitana Mike'a...

P1020837

Część floty kapitana Mike'a...

P1020841

Pracownik kapitana Mike'a...

P1020839

I w końcu my -  na łasce morza i kapitana Mike'a.

Wbrew tradycji panującej na wyspie, udało się wypłynąć o czasie, czyli między 8 a 8:30. Nieźle, jak na lokalne standardy. Wyruszyliśmy z Castries na Morze Karaibskie. Mamy nadzieję, że delfiny i wieloryby również.

P1020846

P1020851

P1020862

Płyniemy. Raz szybciej, raz wolniej. Morskich ssaków jak na lekarstwo. Na szczęście pojawiły się ptaki. Po godzinie to całkiem miłe urozmaicenie.

P1020871 

Błękitna woda i białe żagle to zawsze ładne zestawienie.

okret

P1030010

Większość uczestników naszego rejsu powoli przysypiała rozrzucona malowniczo po łodzi. Ja w głębi duszy pożegnałam się już z myślą o delfinach, kiedy nasz "motorniczy" przerwał fałszowanie w rytmie reagge i zakrzyknął: "There they are!".

No i były...

Całe stado...

Małe i duże...

Cętkowane i zwyczajne...

Płynące szpalerem i pojedynczo...

Dla każdego coś miłego. Artur próbował robić zdjęcia, a nasz sternik - jak najbardziej mu w tym przeszkodzić. Potem okazało się, że kręcił "bączki" na wodzie, bo delfiny to lubią i bawią się na falach. Gdyby mogły, to na pewno by klaskały.

P1020989

P1020981

Tu pozują dla turystów na tle Petit Piton

P1020945

P1020906

DSC_0838

DSC_0809

Nie wiem, kto miał większą frajdę - delfiny bawiące się dookoła łodzi, czy my, próbujący robić im zdjęcia i zobaczyć je wszystkie.

A tym, którzy mogą poczuć się zawiedzeni jakością zdjęć polecam w ramach treningu poćwiczyć pstrykanie fotek trzmielowi z pędzącago samochodu ;-).

Na szczęście fotografował również Darek, dzięki czemu obaj panowie dokonali wymiany i uzyskali satysfakcjonującą liczbę zdjęć.

P1030040

"... szkoda, że nie pozwolili wskoczyć do wody..."

P1030055

P1030057 

P1030075

P1030079

P1030016

"... Anka, a może by tak wszystko zostawić w cholerę i nie wracać?"

Jestem za!

5 stycznia 2009

Dzień 21

Dzisiaj śmigamy we czwórkę do Soufriere. Nie, żeby miasto było jakoś warte zwiedzenia (bo nie jest), ale podążamy za wskazówkami przewodników turystycznych i chcemy wjechać do wulkanu. Po ustaleniu z tubylcami (przy okazji - bezczelna próba wyłudzenia od nas osiemnastu dolców niby na sport dla dzieci), na które z okolicznych wzniesień należy wjechać, udajemy się we wskazanym kierunku. Napotykamy na szyld zachęcający do leczniczych kąpieli w gorącej wodzie z wulkanu, więc zbaczamy z drogi.

Zostawiamy samochód, wykupujemy bilety i udajemy się dalej pieszo w towarzystwie przewodnika - Eddiego.

Eddie przez całą drogę opowiada nam o historii okolicy i pod niebiosy zachwala lecznicze właściwości siarkowych źródeł wulkanicznych.

P1020521

image

image

P1020533

image

W koncu docieramy do - jak to nazwać? Łaźni na świeżym powietrzu? Wskakujemy do gorącej wody i natychmiast stwierdzam, że mój wrastający paznokieć jest uleczony. Jak zwykle żartuję, ale uczucie jest fantastyczne. Zostajemy przez godzinę.

image

W trakcie "leczenia" miało miejsce zabawne zdarzenie. W pewnej chwili do kąpieli dołączyła para Meksykanów. Moja Ania ma na udzie potężnego siniaka po tym, jak kilka dni wcześniej kąpaliśmy się w morzu i potężna fala dosłownie cisnęła nią na jakiś kamień. Siniak aktualnie jest we wszystkich kolorach tęczy. Meksykanin patrzy na niego, patrzy, po czym - przysięgam - kiwa do mnie głową z uznaniem.

Może wyemigrujemy do Meksyku?

Kiedy wychodziliśmy ze spa, zwróciłem się do Eddiego i jego kumpli:

- Teraz, kiedy jesteśmy już zdrowi, chcemy być jeszcze bogaci. W którą stronę mamy się udać?

Uznają to za zabawne, a my jedziemy dalej pod górę. Pierwszy raz w życiu stwierdziłem, że reklama nie zrobiła ze mnie wała, bowiem wjeżdżamy do... krateru. Drive-in volcano, tak to tutaj nazywają.

image

image

image

image

image

Zniewoleni widokami i odorem siarkowodoru wracamy do Soufriere na obiad. W knajpie zostajemy poddani dyskretnej obserwacji.

image

Ostatnim punktem na naszej trasie jest ogród botaniczny i wodospad - Botanic Garden and Diamond Falls.

image

image

image

image

image

image

image

image

image

image

Okazuje się, że tutaj też oferują gorące kąpiele, więc korzystamy. Od tej ciągłej zmiany bielizny z mokrej na suchą i z powrotem dostanę hemoroidów.

4 stycznia 2009

Dzień 20

Wczoraj Anka z Darkiem zdali egzamin na prawo jazdy (poszlo im tak samo gładko jak nam), więc z samego rana wręczam Darkowi kluczyki od auta. Sam postanawiam zawrzeć w końcu bliższą przyjaźń z synami i córkami tutejszych browarów.

Odwiedzamy naszą znajomą - Anse La-Raye, lecz tym razem przed wjechaniem do wioski odbijamy w polną drogę wiodącą przez dżunglę. Drogowskazy i miejscowi mówią, że jest tam jakiś wodospadzik. Nie prowadzę auta, więc mogę uwieczniać tropiki.

P1020260

P1020329

P1020321

Na miejscu okazuje się, że wodospad River Rock jest czynny, ale należy wykupić bilety. W zamian można się przekąpać.

P1020278

P1020318

P1020292

P1020307

DSC_0328

Czy widzieliście kiedyś wieloryba pod wodospadem?

P1020376

Spacer przez dżunglę owocuje odkryciem: grejpfrutów nie trzeba kupować w supermarkecie, można je sobie zerwać prosto z drzewa.

P1020374

P1020377

P1020301

P1020371

P1020308

Wracamy do wioski. Ludzie tutaj może żyją biednie, ale humor im dopisuje.

P1020423

P1020426

P1020415

P1020424

P1020427

P1020428

W drodze powrotnej do domu zbaczamy do Marigot Bay podziwiać widoki. Spotykamy miejscowego artystę, który podręcznik marketingu ma w małym palcu i zaopatrujemy się u niego w koszyki.

image

P1020438

P1020441

Las namorzynowy. Nie wiem, o co chodzi, ale mojej Ance zmiękły nogi.

P1020451

P1020458