- Kończysz już zakupy? To dobrze.
To właśnie usłyszałam przez telefon. Tło rozmowy stanowiły wrzaski odzieranego ze skóry i godności osobistej niemowlęcia. To jeden z tych telefonów, który potrafi zjeżyć nieistniejące włosy na plecach każdej mamy. Rzucam się na taśmę (tę przy kasie) i zaklinam kasjera, żeby się pospieszył.
Od początku: w ramach powrotu do środowiska naturalnego od czasu do czasu wyrywam się na zakupy. Ala z tatą, zaopatrzeni w mleko, pilota do TV i grzechotki różnego sortu zostają w domu pod telefonem.
- Bo to mleko, które nam zostawiłaś jakoś dziwnie smakuje. Coś jakby Ludwikiem czy inny zajzajerem do mycia naczyń. Generalnie z chemią domową mi się kojarzy. Jesteś pewna, że dokładnie umyłaś butelkę?
Jestem pewna.
- A dużo tego zjadła? - pytam ostrożnie.
- Sporo. Teraz zwija się i wrzeszczy w sposób niekontrolowany. I jakoś tak nieufnie na mnie patrzy. Spod byka tak...
Z prędkością światła pokonuję drogę powrotną do domu, łamiąc przy okazji wszystkie możliwe przepisy drogowe. Dopadam do domu. Próbuję mleka.
To... kefir o smaku polietylenu. W zepsutym mleku (nota bene: według wszelkiej zgromadzonej wiedzy rzeczone mleko nie miało prawa zepsuć się w ciągu 12 godzin przechowywania w lodówce) został podgrzany kawałek plastiku, który odpadł od laktatora...
Na szczęście Ala, mimo naszych szczerych wysiłków, przetrwała eksperyment bez szwanku. To się nazywa mieć strusi żołądek...
Geny to wielka siła!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz