Byłam wczoraj w kosmosie. Serio. Kto nie wierzy, niech przeczyta.
Zaczęło się od oślepiającego rozbłysku światła. Na początku nic nie widziałam, ale po chwili zaczęłam rozróżniać kształty. Nie pamiętam dokładnie kiedy minęłam kilka rozklekotanych satelitów komunikacyjnych i stację kosmiczną Alfa, ale przypuszczam, że było to chwilę po świetlnym rozbłysku. Sekundę później w tyle zostawiłam Marsa, o mały włos nie rozkwasiłam się o Jowisza i inne gazowe olbrzymy i mknęłam dalej, poza Układ Słoneczny. A tak przy okazji - jak to jest z tym Plutonem - planeta, czy nie? Nieważne.
Kiedy grawitacja Słońca zaczęła słabnąć - ja zaczęłam jeszcze bardziej pędzić. Gwiazdy migały po bokach mojej głowy i było ich więcej i więcej, i więcej... Kiedy zlały się w jeden kolorowy pas, a moje oszołomienie zaczęło mijać, postanowiłam wracać na Ziemię. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Na miękkich nogach dopadłam w końcu kanapy w salonie.
Zapytacie pewnie, co ćpałam, czy to pseudoefedryna z tabletek na kaszel i ile tego trzeba zjeść, żeby opuścić Drogę Mleczną i polecieć dalej. Nic z tego, jestem czysta jak łza, ręce miałam na kołdrze, a na kaszel piję syrop prawoślazowy w zalecanej dawce.
To mój syn kochany, uzbrojony w dwie świeżo wyklute jedynki, ugryzł mnie w pierś podczas karmienia.
Następnym razem wybieram się do Rowu Mariańskiego. Bez butli, na jednym wdechu.
Znam to z autopsji, lepiej nie mogłaś tego ująć :)
OdpowiedzUsuńAdaś, grzecznie!
Buziaki od cioci Agatki