Krzysiek od rana czujnie zmył się gdzieś z książką i oboje z Anką ponownie zostaliśmy z trójką maślanookich bandytów na karku.
- Plaża? - rzuciłem hasło.
- Plaża, plaża! - zaczęli się przekrzykiwać.
Tym razem postanowiliśmy sprawdzić plażę w stolicy wyspy - Castries. Na miejscu okazało się, że to straszne wygwizdowo i czym prędzej wróciliśmy na prowincję do Rodney Bay.
Trzeba przyznać, że miejscowi wyłażą ze skóry, aby uprzyjemnić turystom pobyt tutaj (rwąca i głęboka rzeka dolców zapewne też ma niejakie znaczenie).
Tak na marginesie: wyspiarze posługują się dolarami wschodniokaraibskimi (o wartości mniej więcej naszego złotego) i zawsze trzeba się dopytywać w jakiej walucie jest wam coś oferowane, bo można się niefajnie naciąć. Poza tym najlepiej od razu wymienić pieniądze na wariaty (tak mędzy sobą nazywamy ichniejsze dolary) w banku i mieć święty spokój ze sprzedawcami, którzy spróbują przekręcić was na kursie.
Na piwo, Pawełku, jesteś jeszcze za młody
Dominik odbywa karę za niegrzeczne zachowanie
Energia rozsadzała dzieci i w końcu postanowiłem coś z tym zrobić. Zaczepiłem gościa od sportów wodnych i zapytałem ile chce za kurs pływającą sofą.
- Dwadzieścia pięć od osoby - odparł, co dawało stówkę za mnie i za pędraki. Anka z góry zrezygnowała z atrakcji wymagających ruszenia się z leżaka.
- Dam ci pięćset dolców, jeżeli dzieciaki nie wrócą - zaproponowałem.
Nie chciał mi pomóc w tej małej dywersji, wobec czego zbiłem cenę do siedemdziesięciu pięciu.
Krótko po rozpoczęciu rejsu okazało się, że facet w motorówce to kamikadze, który w dodatku postanowił odegrać się za dolary utracone w wyniku negocjacji. Na zakończenie naszego rejsu, który częściowo był lotem, i tak udało mu się zatopić sofę razem z zawartością. Uwielbiam poczucie humoru u innych.
Nawet dzieci wydawały się wystraszone i przez godzinę zachowywały się poprawnie, więc może opłaciło się.
Wczesnym popołudniem podjąłem drugą próbę sabotażu. W pierwszy dzień Świąt knajpy przy plaży były pozamykane, co skwapliwie wykorzystali tubylcy z inicjatywą, którzy porozstawiali tutaj swoje grille, kociołki i patelnie. W menu było akurat to, o co zapytał głupi biały turysta. Spryciarze.
W każdym razie o żadnej higienie przy przyrządzaniu tych posiłków nie mogło być mowy.
- Mają tutaj hamburgery, fishburgery i hotdogi - rozpocząłem nęcenie.
Na trzech dziecięcych buziach natychmiast odmalował się zachwyt przeplatany z uwielbieniem. Niestety ciotka Anka, która jest wielką humanistką, przejrzała moje plany.
- Obiad zjemy w domu - zadecydowała.
Cóż, przynajmniej wieczory należą do nas. Jak w piosence Bloodhound Gang:
You and me, babe, ain't nothing but mammals,
so let's do it like they do on the Discovery Channel.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz