26 grudnia 2008

Dzień 11

Krzysiek od rana czujnie zmył się gdzieś z książką i oboje z Anką ponownie zostaliśmy z trójką maślanookich bandytów na karku.

- Plaża? - rzuciłem hasło.

- Plaża, plaża! - zaczęli się przekrzykiwać.

Tym razem postanowiliśmy sprawdzić plażę w stolicy wyspy - Castries. Na miejscu okazało się, że to straszne wygwizdowo i czym prędzej wróciliśmy na prowincję do Rodney Bay.

Trzeba przyznać, że miejscowi wyłażą ze skóry, aby uprzyjemnić turystom pobyt tutaj (rwąca i głęboka rzeka dolców zapewne też ma niejakie znaczenie).

Tak na marginesie: wyspiarze posługują się dolarami wschodniokaraibskimi (o wartości mniej więcej naszego złotego) i zawsze trzeba się dopytywać w jakiej walucie jest wam coś oferowane, bo można się niefajnie naciąć. Poza tym najlepiej od razu wymienić pieniądze na wariaty (tak mędzy sobą nazywamy ichniejsze dolary) w banku i mieć święty spokój ze sprzedawcami, którzy spróbują przekręcić was na kursie.

P1010226

P1010234

P1010253

P1010245

Na piwo, Pawełku, jesteś jeszcze za młody

P1010224

Dominik odbywa karę za niegrzeczne zachowanie

Energia rozsadzała dzieci i w końcu postanowiłem coś z tym zrobić. Zaczepiłem gościa od sportów wodnych i zapytałem ile chce za kurs pływającą sofą.

- Dwadzieścia pięć od osoby - odparł, co dawało stówkę za mnie i za pędraki. Anka z góry zrezygnowała z atrakcji wymagających ruszenia się z leżaka.
- Dam ci pięćset dolców, jeżeli dzieciaki nie wrócą - zaproponowałem.

Nie chciał mi pomóc w tej małej dywersji, wobec czego zbiłem cenę do siedemdziesięciu pięciu.

P1010264

P1010268

image

image

Krótko po rozpoczęciu rejsu okazało się, że facet w motorówce to kamikadze, który w dodatku postanowił odegrać się za dolary utracone w wyniku negocjacji. Na zakończenie naszego rejsu, który częściowo był lotem, i tak udało mu się zatopić sofę razem z zawartością. Uwielbiam poczucie humoru u innych.

Nawet dzieci wydawały się wystraszone i przez godzinę zachowywały się poprawnie, więc może opłaciło się.

P1010280

P1010282

Wczesnym popołudniem podjąłem drugą próbę sabotażu. W pierwszy dzień Świąt knajpy przy plaży były pozamykane, co skwapliwie wykorzystali tubylcy z inicjatywą, którzy porozstawiali tutaj swoje grille, kociołki i patelnie. W menu było akurat to, o co zapytał głupi biały turysta. Spryciarze.

W każdym razie o żadnej higienie przy przyrządzaniu tych posiłków nie mogło być mowy.

- Mają tutaj hamburgery, fishburgery i hotdogi - rozpocząłem nęcenie.

Na trzech dziecięcych buziach natychmiast odmalował się zachwyt przeplatany z uwielbieniem. Niestety ciotka Anka, która jest wielką humanistką, przejrzała moje plany.

- Obiad zjemy w domu - zadecydowała.

Cóż, przynajmniej wieczory należą do nas. Jak w piosence Bloodhound Gang:

You and me, babe, ain't nothing but mammals,
so let's do it like they do on the Discovery Channel.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz