Myślicie, że jeżeli znacie angielski i przybywacie do miejsca, w którym jest on językiem urzędowym, to będziecie mogli się porozumiewać bez problemu? Błąd, moi kochani, wielki błąd.
Weźmy taką Ankę, która język zna wyśmienicie, a kiedy poprosiła sprzedawczynię w miejscowym markecie, żeby pokazała jej półkę z masłem, ta radośnie pognała po... proszek do pieczenia.
Albo, na ten przykład, wasz wierny sługa w sklepie komputerowym. Pytam gościa za ladą o telefon do Skype-a podłączany przez USB, a facet dumnie prezentuje mi całą kolekcję myszek.
Wszystkich natomiast pierwszego dnia pobytu na wyspie przebiła Iwona. Zaczepiła sprzedawcę w dziale warzywnym, ale zapomniała, biedaczka, jak po angielsku jest "dojrzały", więc zamiast tego zapytała:
- Czy te banany są gotowe do zjedzenia?
Facet najpierw długo mrugał powiekami, a potem odparł:
- No pewnie. Tylko wiesz, najpierw trzeba zdjąć z nich skórkę - i zademonstrował jej to.
Kilka dni później okazało się, że pytanie Iwony nie było tak całkiem nie na miejscu, bowiem mają tu w sklepach banany, ktore najpierw trzeba ugotować, a później smakują jak nasze ziemniaki. Jak po powrocie opowiem w domu, że mogłem zrobić kopytka z bananów, to nikt mi nie uwierzy.
Wracając do kwestii językowych: długo nad tym myślałem i ćwiczyłem, i w końcu doszedlem do wniosku, że tutejszy dialekt to zwykły dupościsk. Kiedy tubylec przemawia, pracują u niego partie mięśni umieszczonych poniżej przepony, a niektórych sylab nie da się wręcz wypowiedzieć bez czynnego udziału zwieraczy.
Ot, i tajemnica rozwikłana. Gdybym mieszkał tu od urodzenia, miałbym rewelacyjną przemianę materii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz