Zdaje się, że pisanie bloga z poślizgiem nie wychodzi mu na dobre. W poprzednim poście pominąłem jedno wydarzenie, więc zacznę od uzupełnienia.
Wczoraj rano zerwałem dzieciaki na równe nogi o szóstej rano, ponieważ poprzedniego dnia umówiliśmy się, że pójdziemy fotografować wschód słońca nad Atlantykiem. Dla dzieci była to niesamowita impreza, tym bardziej, że pozwoliłem im ograniczyć poranną higienę do umycia zębów (pełny prysznic po powrocie), co zostało przyjęte aplauzem. Chyba będę fajnym ojcem.
Efekty porannej wyprawy na wschodnie wybrzeże możecie podziwiać na zdjęciach.
Wynajętym samochodem udaliśmy się na naszą pierwszą samodzielną wyprawę w głąb wyspy. Żadna mapa nie jest w stanie przygotować kierowcy na doznania z jazdy po tym górzystym i porośniętym lasem subtropikalnym terenie. To nie tyle zastrzyk adrenaliny, co raczej ciągła kroplówka z tego hormonu.
Miejscowi mają trochę racji odradzając turystom samodzielną jazdę zachodnią autostradą (z przyczyn, których do tej pory nie potrafię odgadnąć, każda dwupasmowa asfaltowa droga jest tutaj nazywana autostradą). Zaraz za Castries droga biegnie przez jakiś czas w miarę równo, usypiając czujność kierowcy i pobudzając pasażera, który może podziwiać ogromne plantacje bananów. Co kilkaset metrów stali miejscowi, u których można zaopatrzyć się w owoce. Pierwszy raz w życiu jadłem banany zerwane przed chwilą z drzewa. Niesamowite.
Po minięciu terminala dla tankowców z ropą naftową zrobiło się naprawdę ciekawie. Droga zrobiła się bardziej kręta i stroma. Z lewej strony mieliśmy skaliste zbocza porośnięte paprociami drzewiastymi (krzyk Anki, bo w Polsce można je zobaczyć wyłącznie w formie skamielin), z prawej - dwudziestometrowa przepaść z piętnastometrowymi palmami, kawałek dalej widok na Morze Karaibskie (kolejny okrzyk zachwytu).
Marigot Bay
Siedząc po niewłaściwej stronie samochodu, jadąc pod prąd i mając po swojej lewej wrzeszczącą żonę, zagłębiłem się w dżunglę. Ciasne zakręty po sto osiemdziesiąt stopni ostro w górę lub ostro w dół w pewnym momencie stały się normą. Oczywiście o żadnych barierkach ochronnych nie mogło być mowy, za to wzdłuż całej trasy po jednej stronie ciągnął się głęboki kanał burzowy. Miejscowi jeżdżą tutaj tak, jakby części samochodowe były na wagę złota, w związku z czym drastycznie ograniczają zużycie hamulców i świateł, nie oszczędzają za to na klaksonach.
Kiedy w końcu oczy przestały wychodzić mi z orbit i tętno spadło poniżej dwustu uderzeń, doszedłem do wniosku, że pijani projektanci dróg przekazali plany pijanym robotnikom, których pilnował pijany nadzór, a jakiś wesołek na końcu tego łańcuszka nakazał kierowcom jeździć na trzeźwo.
Zajechaliśmy w pobliże wioski rybackiej Anse La Raye. Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby zamiast "Highway" na drogowskazie wybrać "Local Traffic". Wjechaliśmy w środek chaosu i smrodu ryb.
Anse La Raye
Uliczki były takiej szerokości, że żeby się minąć z innym pojazdem, trzeba było składać lusterka. W centrum wioski ktoś chyba remontował sobie chałupę, bowiem dwie ciężarowki z cegłami i jedna z gruzem kompletnie zablokowały przejazd. Kiedy chciałem wycofać auto, we wstecznym lusterku zobaczyłem zupełnie przyzwoity korek. Po mniej więcej pół godzinie budowlańcy zakończyli rozładunek i można było jechać dalej.
I wiecie co? Przez cały ten czas nikt nie zatrąbił, nikt nie krzyknął ani w inny sposób nie okazał zniecierpliwienia. Spróbujcie tej samej sztuczki w Polsce, a poźniej możecie nazywać St. Lucię krajem Trzeciego Świata.
W każdym razie w końcu się oswobodziliśmy, znaleźliśmy miejsce na zaparkowanie auta i udaliśmy się na zwiedzanie. Sympatyczna sprzedawczyni ciuchów na rynku, kiedy już dowiedziała się o naszej podróży poślubnej, zaczęła udzielać Ance rad.
- Bierz się za rodzenie dzieci, kochanie. Ja mam szóstkę i dopiero czterdzieści sześć lat - oznajmiła dumnie. Moim zdaniem wyglądała na nie więcej niż trzydzieści pięć. - Pierwsze urodziłam mając trzynaście lat.
Później poznaliśmy Johna rybaka.
Zgodne z tym, co mówi John, wioska liczy pięć tysięcy mieszkańców i prawie wszyscy utrzymują się z połowu ryb. Pokazał nam w jaki sposób robi się łodzie na modłę kreolską, z jakich drzew i tak dalej. Strasznie sympatyczni są ludzie tutaj.
W drodze powrotnej do domu zahaczyliśmy o fryzjera. Poprosiłem faceta o czarne dredy do ramion, ale chyba mnie nie zrozumał. Bariera językowa to straszna rzecz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz