Obcinałam Ali paznokcie i niestety - zacięłam ją w palec. Krew trysnęła, w ślad za nią - łzy, mnie zrobiło się na przemian zimno i gorąco, obie oblałyśmy się rumieńcem i zaliczyłyśmy skok ciśnienia. Rana szarpana okazała się być nader powierzchowna i po minucie emocje po obu stronach zdecydowanie opadły. Nic jednak nie zostaje niezauważone, szczególnie przez dwulatkę...
Niespodziewaną atrakcją całego wydarzenia okazał się być plasterek, którym zakleiłam uszkodzoną kończynę. Plasterek został przez Alę siedemnaście razy obejrzany z obu stron, czternaście razy odklejony i przylepiony w innym miejscu (dwa razy wylądował również na łapie ukochanego pluszaka i raz u mnie na czole). Mogłabym przysiąc, że za jeszcze jeden plasterek moje dziecko dałoby sobie odrąbać siekierką prawą rękę, ale - przyznam szczerze - nie sprawdziłam.
Tak się dziwnie złożyło, że tego samego dnia Ala (z plasterkiem niesionym tryumfalnie nad głową), wylądowała na wizycie kontrolnej u lekarza. Poczekalnia stała się sceną kolejnych oględzin plasterka, a przypadkowej pani, która usiadła obok nas, moje dziecko opowiedziało historię swojego kalectwa:
- Pani tu siada, o tu!
- Już usiadłam. Jak masz na imię?
- Ala.
- Ładnie. A co tu masz na rączce?
- Plasterek. Mama ciach i z Ali wyleciał...dżem... Duuużo dżemu...
Kiedyś będę musiała wyjaśnić córce, że ludzie nie są nadziewani dżemem. Przynajmniej nie wszyscy.
Foto: Ciocia Madzia (http://maszcifoto.blogspot.com/) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz